W ciekawych godzinach
rozgrywa Granat swoje ostatnie ligowe mecze. Najdłuższe dni w roku,
a tu jak nie o 13.30 na Rejowie to o 15 w Muszynie. Mało brakowało,
żebyśmy w kilka osób wybrali się na ten mecz, ale koniec końcem
nie udało się.
Właściwie to meczem
Granatu rozpoczął się całkiem ciekawy piłkarski weekend.
Nieobecność w Muszynie miała dla mnie tylko taki pozytyw, że
mogłem sobie obejrzeć zarówno walkę West Hamu o powrót do
Premier League jak i finał Ligi Mistrzów, ale o tym może trochę
później.
Co do Granatu, to nie
widziałem więc wiele nie napiszę, ot może kilka przemyśleń.
Zwycięstwo stwarzało nam szansę walki o fajne jak na beniaminka
nawet drugie miejsce, które może i nic by nam nie dawało, ale na
podium zawsze miło być. I jak to często przerabialiśmy tej
wiosny, zadanie to zupełnie nas przerosło. Stabilności w tej
drużynie nie ma wiosną praktycznie wcale. Jedyne co można nazwać
zalążkiem stabilności miało miejsce 28 kwietnia i 2 maja kiedy to
zdobyliśmy 6 pkt z rzędu i to przy całkiem miłej dla oka grze.
Później był remis z Łysicą, wysokie zwycięstwo z Wieliczką i
można było myśleć, że w Muszynie pokażemy swoją klasę i
powalczymy o coś więcej. Bo Poprad ostatnio spuścił mocno z tonu,
wygrała tam Juventa i nie przegrała tam Łysica. A Granat pojechał,
ponad godzinę grał w przewadze i osiągnął, no cóż, osiągnął
1:0 w dupę. Trochę poczytałem relacji z meczu, trochę
porozmawiałem i nie wiem czy dobrze sobie ten mecz wyobrażam. Bo
dominują opinie, że atakowaliśmy, że były sytuacje, że mogliśmy
wygrać. No to jak mogliśmy to czemu nie wygraliśmy? Ano nie
wygraliśmy bo nie strzeliliśmy żadnej bramki. I mogę napisać, że
mieliśmy 30 sytuacji sam na sam, 12 słupków i 8 poprzeczek, ale
przy końcowym wyniku nic by to nie zmieniło, bo i tak po stronie
bramek strzelonych widniało by ZERO. Zadziwia mnie swoją
nieskutecznością Mateusz Fryc, podobno znów nie wykorzystał „sam
na sam”. Ile to już takich akcji na wiosnę było? Jeśli chodzi o
aktywność w grze, wypracowanie sobie akcji, wygranie pojedynku
biegowego, to można powiedzieć, że to ten „stary i dobry”
Mateusz z czasów jeszcze IV ligi. Jeśli zaś chodzi o skuteczność,
to jest niestety tylko cieniem samego siebie. Druga sprawa –
stracona bramka. Zrozumiałbym jeśli było by to jeszcze w I
połowie, czy na początku II, no, ale grając w przewadze i stracić
bramkę na 5 minut przed końcem? W 85 min. zespół grający w
dziesiątkę powinien być przez nas zabiegany i co najwyżej ratować
się wybijaniem piłki po autach. Ale chyba za dużo wymagam.
Przegraliśmy, przed nami jeszcze 3 mecze, szansa na 9 punktów,
zobaczymy co da się jeszcze ugrać. Aha, bo zapomniałbym. Mieliśmy
w sobotę debiut naszego wychowanka w III lidze. Szkoda, że Tomkowi
nie udało się zagrać na 0 z tyłu, ale mimo wszystko gratulacje i
coraz częstszych występów w naszych barwach. Oczywiście jak
najlepszych i zwycięskich. Łatwo nie będzie, bo jak ktoś napisał,
do Machego dużo Tomkowi jeszcze brakuje. Nie jest to jednak żaden
powód do wstydu, bo jak tak sobie oglądam tą III ligę, to
wszystkim bramkarzom do Konrada sporo brakuje.
Jak już wspomniałem na
wstępie, nie obejrzałem meczu Granatu, ale obejrzałem kilka
innych. Jak już pewnie wiecie, po rocznej banicji, do Premier League
wraca West Ham, co mnie bardzo cieszy, ale przede wszystkim należało
się. Bo dla takich kibiców szkoda się pałętać niżej. Na
decydującym meczu czyli jeszcze w II lidze było dokładnie 78523
widzów. Nieźle, nie? Dla porównania liczba widzów na wszystkich
stadionach polskiej „ekstraklasy” w poszczególnych kolejkach.
Czyli miazga.
Następnie przyszedł
czas na finał Ligi Mistrzów. Nie grał w nim żaden zespół jakoś
szczególnie mi bliski. Ale nie miałem żadnych wątpliwości. Jak
gra szwabski zespół, to znaczy, że trzeba kibicować rywalom.
Pomeczowy widok tych wszystkich Schweinsteigerów – bezcenny. Sam
mecz nie powalał swoją jakością, no, ale jak ma się takiego
Drogbę, to można nic nie grać, a wygrać.
W niedzielę obejrzałem
dodatkowo naszą I ligę, ale stwierdziłem, że niczym się ta
kopanina nie różni od tej naszej trzecioligowej, tylko nazwiska
może takie jakieś bardziej znane. Wieczorkiem, tak na deser finał
Pucharu Włoch czyli Napoli z Juventusem czyli dwie drużyny grające
zapomnianym już trochę systemem 1-3-5-2. Ale jak ma się do tego
stylu właściwych piłkarzy, to można tylko oglądać i podziwiać.
Akcja za akcję, cały czas coś się działo, a efekt taki, że
puchar powędrował do Neapolu. Piłkarski weekend powoli dobiegał
końca. Szkoda tylko Del Piero, bo to kolejny piłkarz, który
uświadamia człowiekowi, że się starzeje. Z czasów piłkarskiego
dzieciństwa nie gra już nikt, niektórzy idole już nawet nie żyją.
Pamiętam czasy, że po jakimś meczu wybiegało się na boisko,
jeden był Carecą, drugi Sokratesem, o Maradonę trzeba było się
bić, na bramce stał Bats albo Pfaff, ale to już chyba mało osób
pamięta. Później był czas Romario, Bebeto, Roberto Baggio czy Van
Bastena, choć pamiętam, że niejeden krzyczał, że jest Pawłem
Wawrzyńczakiem czy Stasiem Oparą. I właśnie następnie doszło
do głosu pokolenie Raula, Del Piero oraz wielu innych, których
kariery właśnie się kończą. I człowiek już nieraz zaczyna
podchodzić do tego wszystkiego z dystansem. Jedno się tylko nie
zmienia. Na Granat człowieka ciągnie jak zawsze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz