Po dwóch kolejnych zwycięstwach, udawałem się na mecz w Bodzentynie z myślą, że rozpędzony Granat stać wreszcie na zdobycie 3 punktów i na tym terenie. Niestety nasz skład, mimo iż fajny na papierze, rozegrał mocno przeciętne spotkanie i po raz trzeci pod wodzą Irka, z Bodzentyna wywiózł tylko bezbramkowy remis.
Czego się można spodziewać po meczu w Bodzentynie? Tego co zawsze czyli wszechobecne nielubienie Granatu, konsumenci jabolków na trybunie głównej i zarazem jedynej oraz elokwencji prezesa. Tym razem stwierdził, że ma taki skład jaki chce mieć, a poza tym goli się różową maszynką żony i nie ma kompleksów. Brakło jeszcze, żeby zaśpiewał „koko euro” i mielibyśmy Bodzentyn w pigułce.
U nas do kontuzjowanych Prusika i Mateusza dołączył Mały, wrócił za to Chrzanu i jak zawsze wniósł sporo do meczu. Naprzeciwko nas stanęła taka jedenastka, że niektórzy śmiali się, że jakby zliczyć ich wiek do kupy to wyszłoby chyba z 350 lat. W sumie chyba jest to nawet bliskie prawdy, podobno to dlatego, że w Bodzentynie wzięli sobie uwagi premiera mocno do serca i będą grać w tym składzie do 67. roku życia. Nasz zespół wyglądał, przynajmniej jakościowo i wydolnościowo o wiele lepiej, ale cóż z tego, jak nie potrafiliśmy tego wykorzystać. Właściwie o pierwszej połowie to można napisać tyle, że się odbyła. Piłki było w niej tyle, że starczyło na jedną fajną akcję, gdzie mimo fatalnej murawy, było kilka zagrań na klepkę, znakomite podłączenie się Chrzana i jeszcze lepsze dośrodkowanie na głowę Michała Gajosa, ale o wykończeniu tej akcji nie ma co pisać.
Po przerwie „piłki w piłce” było jeszcze mniej, ale ciekawie robiło się na trybunach. Miejscowi wraz ze wzrostem poziomu soku z jabłek we krwi stawali się coraz bardziej wylewni, a że nas było kilkunastu i wcale nie kryliśmy swoich sympatii, to doszło do kilku scysji. No, może za dużo powiedziane, ale jak można konwersować z menelem? Nie można, więc ograniczyliśmy się do pytań, czy to prawda, że u nich są winka na refundowane recepty, co pijają do niedzielnego obiadu i takie tam. Burzyli się niemiłosiernie, a my mieliśmy niezłą bekę. Najgorsze jest to, że po spadku Naprzodu i ewentualnego też Orlicza, za sezon to będzie chyba nasz najbliższy wyjazd i znowu będziemy skazani na taki folklor.
Następnym naszym koziołkiem ofiarnym stał się sędzia liniowy biegający tuż przy nas. Jego czerwona twarz i wysoka potliwość wskazywała na wysoką „wczorajszość”. Padały nawet stwierdzenia, że chyba przed meczem miejscowi coś mu tam udostępnili z lokalnych specjałów, że zapraszamy na trybuny na piwko, chłop się denerwował, ale fakt jest faktem, że w ogóle praktycznie nie biegał za akcjami i tak na wszelki wypadek przy każdej z nich podnosił chorągiewkę do góry. Wpisał się chłopina idealnie w bodzentyńskie ideały.
Z czego można zapamiętać drugą połowę, a właściwie ostatnią minutę? Napiszę tylko: Machy Superstar. To co zrobił w 90. minucie, to możecie sobie co najwyżej pooglądać w kompilacjach najlepszych parad bramkarskich na youtubie. Najpierw broni instynktownie strzał Wojtala gdzieś z 10 m, do odbitej przed bramkarza piłki dopada na 3. metrze Gołąbek, strzela i... serca nam stanęły. Nie było bata, żeby tego nie strzelić, ale Konrad pozbierał się szybko i w ostatniej chwili zdąża jeszcze odbić piłkę ręką do boku. I jeśli jeden punkt będzie o czymś decydował na koniec sezonu, to premię za to powinien odebrać w całości nasz bramkarz. A Gołąbek...? No cóż, wyszedł na niezłego ogórka, może takiego ciut przerośniętego, ale jednak ogórka. I nie było skrzynki „Zemsty Bodzentyna” po meczu. U nas też nie było czego świętować więc szybciutko zmyliśmy się z niegościnnych stron, by jak najszybciej zameldować się w Skarżysku. Oby jak najmniej takich wyjazdów.
Takie małe P.S. Największe spięcie było chyba gdy śmialiśmy się z wieku lokalnych kopaczy. Jeden z mniej rozgarniętych miejscowych czepił się coś Tomka Chołuja. Usłyszał to już na miejscu, powtórzę jeszcze raz, choć tego pewnie nie przeczyta.
Zapamiętaj sobie chamie, że Tomek jest tylko jeden i nigdy się takiego gracza nie dorobicie. Bo nawet jak grał gdy miał swoje lata, to miał z tego tylko przyjemność reprezentowania naszych barw. Robił to bo chciał i lubił. Nie było kasy, nie było wyników, ale możliwość reprezentowania niebiesko – biało – czerwonych barw była najważniejsza, ważniejsza od kilku stówek, które mógł zarobić gdzie indziej. A wasze gwiazdeczki mają tyle wspólnego z Łysicą, co z każdym innym klubem gdzie akurat jest kasa. Więc od Tomka i Granatu trzy kroki w bok i dziesięć w tył.
Co do obrony Konrada, to sytuacja wyglądała bardzo podobnie jak na poniższym filmiku, ta sama odległość, różnica taka, że Gołąbek nie dochodził do pilki dogranej z boku, a do odbitej przed siebie przez naszego bramkarza.
Co do obrony Konrada, to sytuacja wyglądała bardzo podobnie jak na poniższym filmiku, ta sama odległość, różnica taka, że Gołąbek nie dochodził do pilki dogranej z boku, a do odbitej przed siebie przez naszego bramkarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz