Ciekawe, co
by było, gdybyśmy mogli usłyszeć to, czego usłyszeć nie możemy,
zobaczyć to, czego zobaczyć się nie da i poznać myśli tych,
którzy się do nas uśmiechają, a tak naprawdę w myślach, śmieją
się z nas do rozpuku. Pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy, ale
pofantazjować zawsze można...
Gdzieś
pomiędzy dwoma dużymi miastami w północnej części
świętokrzyskiego stała sobie przy drodze stara i trochę już
zapomniana knajpka Ryśka Puchacza.
Biznes się kiedyś dobrze
kręcił, ale odkąd do władzy dorwał się amator piłki i
egzotycznych orderów, znany pod piłkarską ksywą Donaldinho, w
ciągu trzech lat knajpka Ryśka podupadła. Raz dwóch kelnerów
ukradło utarg z weekendu i uciekło do Włoch, reszta personelu
wyjebała na zmywak do Irlandii, a ci, którzy zostali i jako tako
mogli by się nadawać do pracy, rzadko bywali trzeźwi dłużej niż
do południa.
Klientów było mało i raczej sami miejscowi więc
Rysiek zaczął zabawiać się podsłuchiwaniem ich rozmów. Znalazł
cztery dyktafony, które kiedyś w zastaw dali mu przejeżdżający
studenci i jak dotąd nie zgłosili się po odbiór, przyczepił je
pod stolikami i od teraz wieczorami z zaciekawieniem słuchał
opowieści o tym, kto puknął w ostatnich dniach żonę sołtysa,
kto nie dostał dotacji unijnej, bo nie skosił trawy i komu trzeba
wpierdolić, bo donosi do dzielnicowego.
Pewnego dnia
pod knajpę zajechały dwa samochody na obcych rejestracjach.
Wysiadło z nich kilka osób, które weszły do środka, rozejrzały
się i usiadły w samym kącie małej salki. Menu nigdy nie było tu
wykwintne, ale Rysiek podał co miał. Zeszłotygodniowy bigos,
cztery parówki kupione w markecie z przeceny i cztery kilo jabłek,
bo tych akurat tutaj nie brakowało. Do tego 0,7 miejscowego
bimberku. Zresztą nieważne, dla Ryśka było ważniejsze, że
posiedzieli, mało co zjedli, więc można było zamrozić i podać
później komu innemu, zapłacili rachunek ze sporym napiwkiem i
pojechali dalej.
Jak co
wieczór po zamknięciu, Rysiek zebrał swoje dyktafony i z miejsca
zaczął przysłuchiwać się tej kasecie, na której miał nadzieję,
nagrali się nieznajomi.
Po kilku
chwilach okazało się, że jechali z jakiejś wizytacji, a w planach
mieli dalsze zwiedzanie województwa. Na pierwszy plan wybijał się
damski głos:
- No Zdzichu, już po wszystkim, mówiłam, ze wszystko łykną, ja już im to obiecuję od dwóch lat co najmniej. Sprawa się nawet o krok nie ruszyła, ale pomyślałam, że trzeba pomóc Bronkowi. W końcu na senatora startuje. Nie mam tam elektoratu, ale zawsze się znajdzie kilku idiotów co na niego zagłosują. Na krzesełka czekają, pojebani, chyba na te z warszawskiej filharmonii, co mają wymieniać w przyszłym roku. Kurwa, ja wam mówię, tam wszystko przejdzie co im powiem. A w razie czego zgoni się na miejscową władzę i będą się gryźć między sobą. Tak tam, lokalna murzyńskość.
Po chwili
odezwał się i głos męski:
- Dobra robota, trzeba łapać co się da, bo za wiele czasu już nam nie zostało. Już kurwa te durne Polaczki przeglądają na oczy. Jeszcze z rok, dwa i trzeba będzie wypierdalać do Brukseli, może tam nam jakąś fuchę załatwią. Tylko pamiętajcie kto tu rządzi, kto tu jest szefem. Bo jak ja pójdę na dno, to wy razem ze mną. Bronek, a ty w ogóle znasz się na tych stadionach i na piłce?
- No co ty, pojebało cię, tak się znam jak i ty. W zeszłych wyborach, takim jednym, to nawet obiecałem most wzdłuż rzeki i mnie wybrali. Grunt, to długo gadać, bo wtedy na końcu kto będzie pamiętał, co mówiłem na początku. Zna się swój fach Zdzisiu, oj zna...
- I bardzo dobrze. A, że się nie znam to czasem nikomu nie rozpowiadaj. Widziałeś jak dzisiaj zapierdalali za tą piłką na tej mokrej trawie? Kilku się fajnie wyjebało. Osiemnastu ich było chyba? No popatrz, a myślałem, że w nożną się gra po siedmiu. To na huj ich osiemnastu? A ten z gwizdkiem to kto? Sędzia jakiś? Chyba Anna Maria Wesołowska (hahaha)! Ten gwizdek to chyba zajebał ze składnicy harcerskiej w 85 (hahaha)! Zobaczą swój stadion jak świnia niebo. Dobra spierdalamy, bo jeszcze trzeba w kilku miejscach ludziom głupot napierdolić.
Było
jeszcze słychać jak płacą rachunek, jak wychodzą i nastała
głucha cisza.
Mieszkańcy
pewnego miasta kładą się spać. Właśnie wyczytali, że będzie
lepiej, że coś się im wybuduje. Nie znają Ryśka i nie wiedzą
nic o żadnych dyktafonach. Niektórzy z tych bardziej myślących
pewnie się domyślają, że różowo to było kiedyś i raczej u
braci Grimm. A dwa samochody właśnie mkną w kierunku Warszawy. Nie
patrzą na żadne znaki. Im wolno.
Rysiek nie
wiedział, co ma z tym nagraniem zrobić. My też nie wiemy. Dlatego
cała ta opisana sytuacja to oczywiście fikcja, a jakiekolwiek
podobieństwo do prawdziwych osób jest przypadkowe i niezamierzone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz