Ostatnio pisałem o
świetnym, ale tylko zremisowanym meczu w Ostrowcu i powrocie z
niedosytem. Minęło kilkanaście dni i wrażenia mam zupełnie
odwrotne. Wygraliśmy w Andrychowie 3:1, ale tak naprawdę to była
bardziej droga przez mękę niż mecz w piłkę nożną. Ale za to
powrót jaki...
Fajne są te pierwsze
kolejki rundy jesiennej. Długi dzień sprawia, że można sobie
spokojnie zaplanować wyjazd, jechać tak jak się chce, a i tak jest
się na stadionie na czas. No to w sobotnie popołudnie wyruszyliśmy
sobie w kierunku Andrychowa w wesołym pięcioosobowym składzie.
Rozmowy w samochodzie dotyczyły raczej ostatnich wydarzeń
związanych z jakimiś kampaniami wyborczymi niż zbliżającego się
meczu. Beskid, tak jak poprzedni nasz rywal czyli Garbarnia to
czerwone latarnie tej ligi więc nie spodziewaliśmy się jakichś
problemów z odniesieniem zwycięstwa. Różne głupie rzeczy
przychodziły nam do głowy, zastanawialiśmy się czemu Granat nie
ma maskotki i takie tam. Natomiast jeśli klub uzna, że taka
maskotka była by przydatna, to mamy już dla niej nazwę: POcelt.
Nigdzie nam się nie
spieszyło i kilka minut przed 17 jesteśmy pod stadionem. Tam
okazuje się, że na miejscu jest już kilkanaście osób ze
Skarżyska. Wbijamy się na stadion, kilka razy zaznaczamy swoją
obecność, ale ogólnie to raczej skupiamy się na oglądaniu.
Granat w tym meczu
przypominał taki ogromny walec. Niby był zdecydowanie lepszy, niby
było nawet sporo akcji, z których powinny paść gole, ale to
wszystko było takie powolne, jakby w zwolnionym tempie. Co ktoś
sobie przyjął piłkę w środku pola, to robił piętnaście
kółeczek, ładnie się zastawiał, ale cóż z tego, jak w tym
czasie cały Beskid był już pod własną bramką i parkował
autobus.
W pewnym momencie tak cisnęliśmy ten Beskid, że zupełnie zapomnieliśmy o obronie i w ciągu dwóch minut Moskała dwa razy wychodził sam na sam, ale dobrze, że jest już pod pięćdziesiątkę chyba, bo Bartek Gębura dwa razy go spokojnie dogonił i wybijał piłkę. Najlepszą okazję miał chyba Bartek Michalski, który wykorzystał niezdecydowanie bramkarza gospodarzy przy wyjściu do piłki i ładnym lobem chciał skierować piłkę do bramki, ale nie wcelował. Jeszcze w doliczonym czasie Chrzanu z wolnego trafił w słupek i to by było na tyle. Zamiast spokojnego 3:0 mieliśmy remis i następne 45 minut.
W pewnym momencie tak cisnęliśmy ten Beskid, że zupełnie zapomnieliśmy o obronie i w ciągu dwóch minut Moskała dwa razy wychodził sam na sam, ale dobrze, że jest już pod pięćdziesiątkę chyba, bo Bartek Gębura dwa razy go spokojnie dogonił i wybijał piłkę. Najlepszą okazję miał chyba Bartek Michalski, który wykorzystał niezdecydowanie bramkarza gospodarzy przy wyjściu do piłki i ładnym lobem chciał skierować piłkę do bramki, ale nie wcelował. Jeszcze w doliczonym czasie Chrzanu z wolnego trafił w słupek i to by było na tyle. Zamiast spokojnego 3:0 mieliśmy remis i następne 45 minut.
Druga połowa była kopią
pierwszej, tyle, że jedyna bodajże kontra Beskidu przyniosła
kuriozalnego karnego. Zawodnik gospodarzy dostał piłkę w polu
karnym, źle przyjął, nic już nie mógł zrobić i w tym momencie
został pociągnięty za koszulkę. W sumie to nawet nie wiem, który
z naszych graczy tak mądrze zagrał, jak sędzia był dwa metry od
akcji, ale stało się. Karny i po chwili jeden w plecy.
Kolejne minuty to takie
bicie głową w mur. Gospodarzom się nie spieszyło, nam się nie
udawało. Totalnie zaskoczył nas trener. Nie dlatego, że zdjął
zupełnie bezbarwnego Kupczyka, tylko dlatego, że na jego miejsce
wszedł Dziubi i zajął miejsce na lewej obronie.
Wpuścić najszybszego
prawonożnego zawodnika, żeby się męczył na lewej obronie? Można
i tak.
Całe szczęście, że po
kilku minutach, bardzo przytomnie przed polem karnym Beskidu zachował
się, chyba najlepszy tego dnia, Bartek Gębura, który wiedząc, że
jest na spalonym, sprytnie przepuścił piłkę do Mateusza Fryca, a
ten będąc sam na sam, mocnym strzałem przy słupku, doprowadził
do wyrównania. Ale ten wynik to jeszcze nie było to, po co
przyjechaliśmy. Ale wiatr w żagle został już złapany. Dwie
minuty później Dawid Sala długo holował piłkę od środka
boiska, a gdy był trzydzieści metrów od bramki, po prostu huknął
przed siebie. Piłka zaczęła wyrabiać takie cuda, nie wiem czy to
była ta dżambalaja z mistrzostw z RPA czy też brazuca, ale
bramkarz rzucił się w jeden róg, gdzie najpierw leciała, ale
ostatecznie wylądowała w drugim. No i oczywiście radość na
trybunach, może nie całych, ale na naszym sektorze na pewno. Niby
Beskidowi nagle zaczęło się spieszyć, ale skoro nie umieli
składnej akcji przeprowadzić przez 80 minut, to niby dlaczego miało
by się udać w ostatnich dziesięciu minutach? Zwłaszcza, że w
ostatniej minucie ładnie lewą stroną szarpnął Dziubi,
ostatecznie piłkę wybił mu obrońca, ale dopadł do niej Chrzanu,
który nawet nie wiem skąd tam się wziął. Mi się zdawało, że
chciał dośrodkować z pierwszej piłki, po meczu stwierdził, że
strzelał. Może i tak było, najważniejsze, że wyszła z tego
bramka stadiony świata. Piłka wpadła za kołnierz bramkarza, w
samo okienko.
Tu już nic złego nie mogło nam się stać. Pierwsze
wyjazdowe zwycięstwo stało się faktem. Może było za nerwowo,
może było za mało piłki w piłce, ale skończyło się tak, jak
miało się skończyć. Dobre drużyny poznaje się po tym, że
potrafią wygrywać nawet wtedy gdy mają słabszy dzień.
Ale w środę nie
będzie miejsca na słabszy dzień. Bo Soła to chyba jednak nie
Beskid. A nas stać na dużo, dużo lepszą grę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz