wtorek, 8 maja 2012

Remis z domem starców

Po dwóch kolejnych zwycięstwach, udawałem się na mecz w Bodzentynie z myślą, że rozpędzony Granat stać wreszcie na zdobycie 3 punktów i na tym terenie. Niestety nasz skład, mimo iż fajny na papierze, rozegrał mocno przeciętne spotkanie i po raz trzeci pod wodzą Irka, z Bodzentyna wywiózł tylko bezbramkowy remis.
Czego się można spodziewać po meczu w Bodzentynie? Tego co zawsze czyli wszechobecne nielubienie Granatu, konsumenci jabolków na trybunie głównej i zarazem jedynej oraz elokwencji prezesa. Tym razem stwierdził, że ma taki skład jaki chce mieć, a poza tym goli się różową maszynką żony i nie ma kompleksów. Brakło jeszcze, żeby zaśpiewał „koko euro” i mielibyśmy Bodzentyn w pigułce.
U nas do kontuzjowanych Prusika i Mateusza dołączył Mały, wrócił za to Chrzanu i jak zawsze wniósł sporo do meczu. Naprzeciwko nas stanęła taka jedenastka, że niektórzy śmiali się, że jakby zliczyć ich wiek do kupy to wyszłoby chyba z 350 lat. W sumie chyba jest to nawet bliskie prawdy, podobno to dlatego, że w Bodzentynie wzięli sobie uwagi premiera mocno do serca i będą grać w tym składzie do 67. roku życia. Nasz zespół wyglądał, przynajmniej jakościowo i wydolnościowo o wiele lepiej, ale cóż z tego, jak nie potrafiliśmy tego wykorzystać. Właściwie o pierwszej połowie to można napisać tyle, że się odbyła. Piłki było w niej tyle, że starczyło na jedną fajną akcję, gdzie mimo fatalnej murawy, było kilka zagrań na klepkę, znakomite podłączenie się Chrzana i jeszcze lepsze dośrodkowanie na głowę Michała Gajosa, ale o wykończeniu tej akcji nie ma co pisać.
Po przerwie „piłki w piłce” było jeszcze mniej, ale ciekawie robiło się na trybunach. Miejscowi wraz ze wzrostem poziomu soku z jabłek we krwi stawali się coraz bardziej wylewni, a że nas było kilkunastu i wcale nie kryliśmy swoich sympatii, to doszło do kilku scysji. No, może za dużo powiedziane, ale jak można konwersować z menelem? Nie można, więc ograniczyliśmy się do pytań, czy to prawda, że u nich są winka na refundowane recepty, co pijają do niedzielnego obiadu i takie tam. Burzyli się niemiłosiernie, a my mieliśmy niezłą bekę. Najgorsze jest to, że po spadku Naprzodu i ewentualnego też Orlicza, za sezon to będzie chyba nasz najbliższy wyjazd i znowu będziemy skazani na taki folklor.
Następnym naszym koziołkiem ofiarnym stał się sędzia liniowy biegający tuż przy nas. Jego czerwona twarz i wysoka potliwość wskazywała na wysoką „wczorajszość”. Padały nawet stwierdzenia, że chyba przed meczem miejscowi coś mu tam udostępnili z lokalnych specjałów, że zapraszamy na trybuny na piwko, chłop się denerwował, ale fakt jest faktem, że w ogóle praktycznie nie biegał za akcjami i tak na wszelki wypadek przy każdej z nich podnosił chorągiewkę do góry. Wpisał się chłopina idealnie w bodzentyńskie ideały.
Z czego można zapamiętać drugą połowę, a właściwie ostatnią minutę? Napiszę tylko: Machy Superstar. To co zrobił w 90. minucie, to możecie sobie co najwyżej pooglądać w kompilacjach najlepszych parad bramkarskich na youtubie. Najpierw broni instynktownie strzał Wojtala gdzieś z 10 m, do odbitej przed bramkarza piłki dopada na 3. metrze Gołąbek, strzela i... serca nam stanęły. Nie było bata, żeby tego nie strzelić, ale Konrad pozbierał się szybko i w ostatniej chwili zdąża jeszcze odbić piłkę ręką do boku. I jeśli jeden punkt będzie o czymś decydował na koniec sezonu, to premię za to powinien odebrać w całości nasz bramkarz. A Gołąbek...? No cóż, wyszedł na niezłego ogórka, może takiego ciut przerośniętego, ale jednak ogórka. I nie było skrzynki „Zemsty Bodzentyna” po meczu. U nas też nie było czego świętować więc szybciutko zmyliśmy się z niegościnnych stron, by jak najszybciej zameldować się w Skarżysku. Oby jak najmniej takich wyjazdów.

Takie małe P.S. Największe spięcie było chyba gdy śmialiśmy się z wieku lokalnych kopaczy. Jeden z mniej rozgarniętych miejscowych czepił się coś Tomka Chołuja. Usłyszał to już na miejscu, powtórzę jeszcze raz, choć tego pewnie nie przeczyta.
Zapamiętaj sobie chamie, że Tomek jest tylko jeden i nigdy się takiego gracza nie dorobicie. Bo nawet jak grał gdy miał swoje lata, to miał z tego tylko przyjemność reprezentowania naszych barw. Robił to bo chciał i lubił. Nie było kasy, nie było wyników, ale możliwość reprezentowania niebiesko – biało – czerwonych barw była najważniejsza, ważniejsza od kilku stówek, które mógł zarobić gdzie indziej. A wasze gwiazdeczki mają tyle wspólnego z Łysicą, co z każdym innym klubem gdzie akurat jest kasa. Więc od Tomka i Granatu trzy kroki w bok i dziesięć w tył.

Co do obrony Konrada, to sytuacja wyglądała bardzo podobnie jak na poniższym filmiku, ta sama odległość, różnica taka, że Gołąbek nie dochodził do pilki dogranej z boku, a do odbitej przed siebie przez naszego bramkarza.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz