piątek, 22 sierpnia 2014

Obiecanki cacanki...

Ciekawe, co by było, gdybyśmy mogli usłyszeć to, czego usłyszeć nie możemy, zobaczyć to, czego zobaczyć się nie da i poznać myśli tych, którzy się do nas uśmiechają, a tak naprawdę w myślach, śmieją się z nas do rozpuku. Pewnych rzeczy nigdy się nie dowiemy, ale pofantazjować zawsze można...


Gdzieś pomiędzy dwoma dużymi miastami w północnej części świętokrzyskiego stała sobie przy drodze stara i trochę już zapomniana knajpka Ryśka Puchacza. 
Biznes się kiedyś dobrze kręcił, ale odkąd do władzy dorwał się amator piłki i egzotycznych orderów, znany pod piłkarską ksywą Donaldinho, w ciągu trzech lat knajpka Ryśka podupadła. Raz dwóch kelnerów ukradło utarg z weekendu i uciekło do Włoch, reszta personelu wyjebała na zmywak do Irlandii, a ci, którzy zostali i jako tako mogli by się nadawać do pracy, rzadko bywali trzeźwi dłużej niż do południa. 
Klientów było mało i raczej sami miejscowi więc Rysiek zaczął zabawiać się podsłuchiwaniem ich rozmów. Znalazł cztery dyktafony, które kiedyś w zastaw dali mu przejeżdżający studenci i jak dotąd nie zgłosili się po odbiór, przyczepił je pod stolikami i od teraz wieczorami z zaciekawieniem słuchał opowieści o tym, kto puknął w ostatnich dniach żonę sołtysa, kto nie dostał dotacji unijnej, bo nie skosił trawy i komu trzeba wpierdolić, bo donosi do dzielnicowego.

Pewnego dnia pod knajpę zajechały dwa samochody na obcych rejestracjach. Wysiadło z nich kilka osób, które weszły do środka, rozejrzały się i usiadły w samym kącie małej salki. Menu nigdy nie było tu wykwintne, ale Rysiek podał co miał. Zeszłotygodniowy bigos, cztery parówki kupione w markecie z przeceny i cztery kilo jabłek, bo tych akurat tutaj nie brakowało. Do tego 0,7 miejscowego bimberku. Zresztą nieważne, dla Ryśka było ważniejsze, że posiedzieli, mało co zjedli, więc można było zamrozić i podać później komu innemu, zapłacili rachunek ze sporym napiwkiem i pojechali dalej.

Jak co wieczór po zamknięciu, Rysiek zebrał swoje dyktafony i z miejsca zaczął przysłuchiwać się tej kasecie, na której miał nadzieję, nagrali się nieznajomi.
Po kilku chwilach okazało się, że jechali z jakiejś wizytacji, a w planach mieli dalsze zwiedzanie województwa. Na pierwszy plan wybijał się damski głos:
  • No Zdzichu, już po wszystkim, mówiłam, ze wszystko łykną, ja już im to obiecuję od dwóch lat co najmniej. Sprawa się nawet o krok nie ruszyła, ale pomyślałam, że trzeba pomóc Bronkowi. W końcu na senatora startuje. Nie mam tam elektoratu, ale zawsze się znajdzie kilku idiotów co na niego zagłosują. Na krzesełka czekają, pojebani, chyba na te z warszawskiej filharmonii, co mają wymieniać w przyszłym roku. Kurwa, ja wam mówię, tam wszystko przejdzie co im powiem. A w razie czego zgoni się na miejscową władzę i będą się gryźć między sobą. Tak tam, lokalna murzyńskość.
Po chwili odezwał się i głos męski:
  • Dobra robota, trzeba łapać co się da, bo za wiele czasu już nam nie zostało. Już kurwa te durne Polaczki przeglądają na oczy. Jeszcze z rok, dwa i trzeba będzie wypierdalać do Brukseli, może tam nam jakąś fuchę załatwią. Tylko pamiętajcie kto tu rządzi, kto tu jest szefem. Bo jak ja pójdę na dno, to wy razem ze mną. Bronek, a ty w ogóle znasz się na tych stadionach i na piłce?
  • No co ty, pojebało cię, tak się znam jak i ty. W zeszłych wyborach, takim jednym, to nawet obiecałem most wzdłuż rzeki i mnie wybrali. Grunt, to długo gadać, bo wtedy na końcu kto będzie pamiętał, co mówiłem na początku. Zna się swój fach Zdzisiu, oj zna...
  • I bardzo dobrze. A, że się nie znam to czasem nikomu nie rozpowiadaj. Widziałeś jak dzisiaj zapierdalali za tą piłką na tej mokrej trawie? Kilku się fajnie wyjebało. Osiemnastu ich było chyba? No popatrz, a myślałem, że w nożną się gra po siedmiu. To na huj ich osiemnastu? A ten z gwizdkiem to kto? Sędzia jakiś? Chyba Anna Maria Wesołowska (hahaha)! Ten gwizdek to chyba zajebał ze składnicy harcerskiej w 85 (hahaha)! Zobaczą swój stadion jak świnia niebo. Dobra spierdalamy, bo jeszcze trzeba w kilku miejscach ludziom głupot napierdolić.

Było jeszcze słychać jak płacą rachunek, jak wychodzą i nastała głucha cisza.

Mieszkańcy pewnego miasta kładą się spać. Właśnie wyczytali, że będzie lepiej, że coś się im wybuduje. Nie znają Ryśka i nie wiedzą nic o żadnych dyktafonach. Niektórzy z tych bardziej myślących pewnie się domyślają, że różowo to było kiedyś i raczej u braci Grimm. A dwa samochody właśnie mkną w kierunku Warszawy. Nie patrzą na żadne znaki. Im wolno.


Rysiek nie wiedział, co ma z tym nagraniem zrobić. My też nie wiemy. Dlatego cała ta opisana sytuacja to oczywiście fikcja, a jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób jest przypadkowe i niezamierzone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz