poniedziałek, 25 sierpnia 2014

ZKS Walec

Ostatnio pisałem o świetnym, ale tylko zremisowanym meczu w Ostrowcu i powrocie z niedosytem. Minęło kilkanaście dni i wrażenia mam zupełnie odwrotne. Wygraliśmy w Andrychowie 3:1, ale tak naprawdę to była bardziej droga przez mękę niż mecz w piłkę nożną. Ale za to powrót jaki...


Fajne są te pierwsze kolejki rundy jesiennej. Długi dzień sprawia, że można sobie spokojnie zaplanować wyjazd, jechać tak jak się chce, a i tak jest się na stadionie na czas. No to w sobotnie popołudnie wyruszyliśmy sobie w kierunku Andrychowa w wesołym pięcioosobowym składzie. Rozmowy w samochodzie dotyczyły raczej ostatnich wydarzeń związanych z jakimiś kampaniami wyborczymi niż zbliżającego się meczu. Beskid, tak jak poprzedni nasz rywal czyli Garbarnia to czerwone latarnie tej ligi więc nie spodziewaliśmy się jakichś problemów z odniesieniem zwycięstwa. Różne głupie rzeczy przychodziły nam do głowy, zastanawialiśmy się czemu Granat nie ma maskotki i takie tam. Natomiast jeśli klub uzna, że taka maskotka była by przydatna, to mamy już dla niej nazwę: POcelt.

Nigdzie nam się nie spieszyło i kilka minut przed 17 jesteśmy pod stadionem. Tam okazuje się, że na miejscu jest już kilkanaście osób ze Skarżyska. Wbijamy się na stadion, kilka razy zaznaczamy swoją obecność, ale ogólnie to raczej skupiamy się na oglądaniu.

Granat w tym meczu przypominał taki ogromny walec. Niby był zdecydowanie lepszy, niby było nawet sporo akcji, z których powinny paść gole, ale to wszystko było takie powolne, jakby w zwolnionym tempie. Co ktoś sobie przyjął piłkę w środku pola, to robił piętnaście kółeczek, ładnie się zastawiał, ale cóż z tego, jak w tym czasie cały Beskid był już pod własną bramką i parkował autobus. 

W pewnym momencie tak cisnęliśmy ten Beskid, że zupełnie zapomnieliśmy o obronie i w ciągu dwóch minut Moskała dwa razy wychodził sam na sam, ale dobrze, że jest już pod pięćdziesiątkę chyba, bo Bartek Gębura dwa razy go spokojnie dogonił i wybijał piłkę. Najlepszą okazję miał chyba Bartek Michalski, który wykorzystał niezdecydowanie bramkarza gospodarzy przy wyjściu do piłki i ładnym lobem chciał skierować piłkę do bramki, ale nie wcelował. Jeszcze w doliczonym czasie Chrzanu z wolnego trafił w słupek i to by było na tyle. Zamiast spokojnego 3:0 mieliśmy remis i następne 45 minut.

Druga połowa była kopią pierwszej, tyle, że jedyna bodajże kontra Beskidu przyniosła kuriozalnego karnego. Zawodnik gospodarzy dostał piłkę w polu karnym, źle przyjął, nic już nie mógł zrobić i w tym momencie został pociągnięty za koszulkę. W sumie to nawet nie wiem, który z naszych graczy tak mądrze zagrał, jak sędzia był dwa metry od akcji, ale stało się. Karny i po chwili jeden w plecy.

Kolejne minuty to takie bicie głową w mur. Gospodarzom się nie spieszyło, nam się nie udawało. Totalnie zaskoczył nas trener. Nie dlatego, że zdjął zupełnie bezbarwnego Kupczyka, tylko dlatego, że na jego miejsce wszedł Dziubi i zajął miejsce na lewej obronie.
Wpuścić najszybszego prawonożnego zawodnika, żeby się męczył na lewej obronie? Można i tak.

Całe szczęście, że po kilku minutach, bardzo przytomnie przed polem karnym Beskidu zachował się, chyba najlepszy tego dnia, Bartek Gębura, który wiedząc, że jest na spalonym, sprytnie przepuścił piłkę do Mateusza Fryca, a ten będąc sam na sam, mocnym strzałem przy słupku, doprowadził do wyrównania. Ale ten wynik to jeszcze nie było to, po co przyjechaliśmy. Ale wiatr w żagle został już złapany. Dwie minuty później Dawid Sala długo holował piłkę od środka boiska, a gdy był trzydzieści metrów od bramki, po prostu huknął przed siebie. Piłka zaczęła wyrabiać takie cuda, nie wiem czy to była ta dżambalaja z mistrzostw z RPA czy też brazuca, ale bramkarz rzucił się w jeden róg, gdzie najpierw leciała, ale ostatecznie wylądowała w drugim. No i oczywiście radość na trybunach, może nie całych, ale na naszym sektorze na pewno. Niby Beskidowi nagle zaczęło się spieszyć, ale skoro nie umieli składnej akcji przeprowadzić przez 80 minut, to niby dlaczego miało by się udać w ostatnich dziesięciu minutach? Zwłaszcza, że w ostatniej minucie ładnie lewą stroną szarpnął Dziubi, ostatecznie piłkę wybił mu obrońca, ale dopadł do niej Chrzanu, który nawet nie wiem skąd tam się wziął. Mi się zdawało, że chciał dośrodkować z pierwszej piłki, po meczu stwierdził, że strzelał. Może i tak było, najważniejsze, że wyszła z tego bramka stadiony świata. Piłka wpadła za kołnierz bramkarza, w samo okienko. 

Tu już nic złego nie mogło nam się stać. Pierwsze wyjazdowe zwycięstwo stało się faktem. Może było za nerwowo, może było za mało piłki w piłce, ale skończyło się tak, jak miało się skończyć. Dobre drużyny poznaje się po tym, że potrafią wygrywać nawet wtedy gdy mają słabszy dzień.

Ale w środę nie będzie miejsca na słabszy dzień. Bo Soła to chyba jednak nie Beskid. A nas stać na dużo, dużo lepszą grę...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz